Nałóg alkoholowy
Spoglądając na ubiegłe dwa stulecia, każdy z nas dojdzie z pewnością do wniosku, że gdybyśmy kiedykolwiek popadli w nałóg alkoholowy, prędzej wyleczyliby nas dr Rush i dr Trotter niż lekarze proponujący rozliczne terapie opisane w poprzednich podrozdziałach. Zapewne z wdzięcznością przyjęlibyśmy możliwość zasięgnięcia porady u któregoś z tych humanitarnych lekarzy oświeceniowych, ale z pewnością wzdrygnęlibyśmy się na samą myśl o losie czekającym nas, gdybyśmy musieli skonsultować się z tyloma innymi dobrymi, uprzejmymi lekarzami, którzy w ciągu następnych lat przystawiali pijawki za uchem, aplikowali wiele bezużytecznych czy równie niebezpiecznych medykamentów, stosowali elektrowstrząsy, aby całkowicie otumanić pacjenta, zabiegi neurochirurgiczne lub przeprowadzali śmiertelnie niebezpieczne eksperymenty z bezdechem – a wszystko to (i nie tylko to) w imię leczenia. Poza naszą bezpośrednią i osobistą reakcją na powyższą kronikę w historii tej kryją się trzy elementy, które wymagają rozpoznania. Jeśli skupić na nich uwagę, ułożą się w spójną całość ukazującą zmiany zachodzące w terapii i wśród terapeutów. Po pierwsze, mamy więc temat poszanowania godności ludzkiej pacjentów z problemem alkoholowym. Nie ulegało wątpliwości, że Trotter i Rush szanowali swoich pacjentów. Nie traktowali ich jak obcych, ani „nie takich jak my”; przeciwnie, pijak postrzegany był jako zasługujący na szacunek. Gdzieś po drodze szacunek ten często słabł albo w ogóle znikał. Alkoholik stał się kimś od nas innym, a zatem można się było dopuścić wobec tej niegodnej osoby wszystkich tych nierozważnych lub okrutnych czynów.